poniedziałek, 22 września 2008

Vichy - culturel

BONJOUR!!
Dziś miało być krótko i treściwie, ale się rozpisałam znów…

Tydzień w Vichy minął w miarę spokojnie, powtórzyłam lekcję kaligrafii chińskiej z Japonką i ‘nawiedzoną’ Theodorą (która de facto nieźle maluje i jeździ po świecie kształcąc się na różnych kierunkach, sprytnie), pograłam w siatkę, m.in. z jednorękim (prawie) Arabem (super gracz, lepiej być zdecydowanie w ‘jego’ drużynie). W ramach edukacji filmowej obejrzałam „Amelię” w wersji oryginalnej i bez napisów (bardzo fajne zdjęcia!;) oraz najnowszy film Mike Leigh „Be Happy” (też w oryginalne, ale tu było już znacznie łatwiej; w filmie jest trochę uproszczeń, ale klimat i bohaterka – rewelacyjne, polecam!!) w ramach „Rentree cinema” = czyli bilety po 3,5 euro zamiast 8. NICE

Batalia z francuskim trwa. Mówienie wciąż bardzo słabo, ale generalnie nie jest chyba najgorzej, skoro całą grupą awansowaliśmy na poziom A2 i dopiero teraz zrobiło się ciekawie. Zmieniłam też warsztaty językowe – mam teraz bardzo fajną nauczycielkę i nawet króciutkie animacje oglądamy, więc bardzo jestem z tej zmiany zadowolona.

W sobotę rano wyjechała do domu moja sąsiadka – Christina. W sumie, dobra z niej dziewczyna;), ostatni wieczór spędziłyśmy bardzo przyjemnie bo z całą rodzinką francuską na kolacji. Były ziemniaczki, cieciorka, cukinia, deser z soi z lemonką (pycha, postaram się na to zdobyć przepis) i oczywiście ciasto. Najadłam się i nawet wypowiadałam się na tematy poważne, typu wizerunek Francji w PL. Okazało się, ze Francuzi nie za bardzo teraz przepadają za Polakami, bo podobno zabieramy im pracę, szczególnie w zawodach typu hydraulik. Być może tak jest, ale nie wiedziałam, szczerze mówiąc, jakie w tej sprawie zając stanowisko. Zachwalałam więc neutralnie turystyczne walory naszego kraju.
W weekend miałam wybrać się do Clermond-Ferrand, ale jakoś nie wyszło. Sobotni wieczór spędziłam w naszej ‘jadalni’, w towarzystwie dwóch przeuroczych par – do kolegów z Masterclass (Niemca – Jacquesa, i Hiszpana - Julio) przyjechały dziewczyny. Trochę im zazdrościłam, że tak fajnie mają (VIchy w duecie może być chyba romantyczne)…ale i tak było bardzo miło i zjedliśmy świetną paellę (made by Julio, z krewetkami i nóżkami kurczaczka, mniam) i…belgijskie czekoladki (miód w gębie i przyjemność dla oka też), które specjalnie dla nas (na zamówienie) przywiozła Ana, dziewczyna Julio. Nora, dziewczyna Jaquesa, przywiozła też na zamówienie korkociąg, który już pierwszego wieczoru bardzo się przydał. Bardzo sympatyczna ta Nora i jak na swój wiek (22 lata, eh) dojrzała, w dodatku ładna i w ogóle;) szkoda, że z nami nie będzie studiować;)

W weekend cudna pogoda poprawiła humor i zaliczyłam parę lokalnych atrakcji w ramach Journées Européennes (wyjątkowo zachowuję oryginalną pisownie), podczas których wstęp do wielu muzeów jest bezpłatny.

Zwiedziłam wnętrza przepięknej (w tonacji żółto-kremowo-beżowej) opery w Vichy (zbudowanej przez Napoleona III, dyrygował w niej m.in. Richard Strauss),

piękny, dostojny i secesyjny (w środku) Hotel de Ville (obecnie – siedzibę merostwa), wystawę Marcoville – co oznacza ten tytuł, nie mam pojęcia, ale przedstawiam poniżej co fajniejsze eksponaty, także dla matek z dziećmi;)
Odwiedziłam też Muzeum Afryki (kolekcja masek, ciekawa i nawet coś zrozumiałam z opisów) i Azji (podróż po Chinach śladem misjonarza pana Hue).
Na koniec temat, bez którego opis Vichy nie byłby pełny, czyli….psie kupy. Tak, jest to w zasadzie pierwsza rzecz, która rzuca się w oczy po przyjeździe do tego miasteczka. Zapomnijcie o wpatrywaniu się w niebo i liczeniu gwiazd – w Vichy trzeba patrzeć przede wszystkim pod nogi. Problem bierze się z tego, że na co drugiego mieszkańca i odwiedzającego turystę Vichy (przeważnie w wieku zaawansowanym) przypada jeden, mały, śliczny pieseczek… Pieseczki są słodkie, niby niewinne…a jednak.
Pańcia po piesku na pewno nie posprząta.
Wydaje mi się, że żadne polskie miasto w tym temacie Vichy nie przebije.

Ale trzeba przyznać mieszkańcom Vichy, że mimo to, to mili ludzie. Jak człowiek biegnie wzdłuż rzeki to pozdrowią i się uśmiechną, bez względu na płeć. Bardzo to miłe i budujące.

Przede mną ostatni tydzień w Vichy. W piątek wskakuję do pociągu do Lyonu, a w sobotę już w objęcia Anny Nary (nie mogę się doczekać!:) do Strasburga. A potem Deutschland, Deutschland…

Całusy,
ola.

PS. w sprawach naukowych: Jeśli ktoś dysponuje ciekawymi opracowaniami na temat „Trzech kolorów” Kieślowskiego, proszę o kontakt.

sobota, 13 września 2008

Japon

Witajcie w naszej bajce!

Dziś temat przewodni pobytu we Francji – JAPONIA. Tak, tak…tak blisko z kulturą kraju kwitnącej wiśni nie byłam jeszcze nigdy, a spotkanie dosyć przypadkowe. Oczywiście to tylko wstęp do Japonii, ale dla mnie nowy.
Na początek – warsztaty kaligrafii, w których brałam udział w tym tygodniu. W grupie była także lekko ‘nawiedzona’ Theodora z Rosji oraz starsza pani Japonka, która od 40 lat zajmuje się kaligrafią. Próbka jej pracy (wykaligrafowany wiersz jap. z VIII wieku, mówiący ponoć o lecie), którą dostałam w prezencie razem z pędzelkiem, więc połowę sprzętu do kaligrafii już mam.
Warsztaty prowadziła młoda Japonka. Po krótkim wprowadzeniu, dostałam do ręki węgiel, pędzel i kartkę i zajęłam się twórczością. Bardzo to uspokajające zajęcie, jak człowiek rysuje chiński znak harmonii, jakoś naturalnie się wycisza. Zajęłyśmy się chińszczyzną, gdyż w japońskiej kaligrafii rysuje się po prostu poszczególne litery, więc zanim namalowałybyśmy jakiś wyraz, dużo wody by upłynęło. Spróbowałam także znaku ducha oraz miłości (kto zgadnie, który jest który?:)

Po drugie, japońska moda. Japońskie dziewczyny w Cavilamie (tak się zwie ta szkoła francuskiego) wyróżniają się strojem i to na plus. Panowie zupełnie nie. Być może jest to też wynik tego, że na kurs językowy do Francji wybiera się bardziej zamożna część Japończyków, ale i tak – jestem pełna podziwu. Japonki mają wyraźny styl: krótko, na koturnach i niebanalnie. Lubią sukienki, dzierganki i kontrasty. Mam wrażenie, że niektóre z tych kreacji na Europejkach wyglądałby komicznie, a Japonkom jakoś to leży. Awangardę mają we krwi:)
Pierścionek - zagadka dla fashion victims;)
Mam nadzieję, że fotek na wspomniany temat będzie więcej – muszę tylko bardziej zabawić się w paparazzi.
Jest też pierwszy akcent nostalgiczny – Japończycy z naszej grupy odlecieli właśnie do Tokio. Wczoraj, w błysku fleszy, odbyło się pożegnanie, na które założyłam specjalnie kolczyki ‘shusi’, jeszcze z Warszawy.
Zostałam obsypana origami, np. z…podziękowaniami za spotkanie i wspólny czas. To jest chyba najuprzejmiejszy naród…W dodatku bardzo szczodry i przywiązany do swojej kultury (fakt – dostałam paczkę pysznych zupek miso i japońskich snaków:) Było to oczywiście bardzo miłe i słodkie.
A to moje najlepsze koleżanki z klasy

Shiori (przyszła stewardesa, to jest tam najmodniejszy zawód, obok edytora w wydawnictwie) i Yoshiko (przyszła projektantka mody). Nasze rozmowy skutecznie ograniczała słaba znajomość francuskiego, ale będzie mi ich na pewno brakować. Zabraknie też ciekawostek, jak taka, że pukanie do drzwi w Japonii to nie puk-puk tylko kon-kon, itd.. Tak czy siak, Japonki są rozkoszne. (Panna Respond przekona się o tym wkrótce osobiście – to nasze kontakty w Tokio. Karpierzątko, nie martw się, pracuję nad kolejnymi:)

Ale żeby jasność była – jesteśmy we Francji

Niestety, mimo zdrowego reżimu rodzinki Barton-Fournier, u której zamieszkuję, francuskie jedzenie może nas zgubić. Widoczne już skutki (żeby nie wymówić tego słowa) zawdzięczam również zdrowym podobno pastylkom Vichy, które zawierają sole mineralne z dobroczynnych wód. I CUKIER, dużo. Zachęcona renomą kosmetyków z tej serii, sięgnęłam po nie z radością i rozmachem…Hurtowo, fajnie się je przegryzało przy nauce słówek. Musiałam wyrzucić to co zostało bo groziło to przybraniem tego kształtu…


A poza tym…
W nocy, nieświadoma, prowadzę drugie życie. Podobno to skutek późnego jedzenia serów pleśniowych, ale coś tu chyba w powietrzu jest – lub po prostu zbieram materiał na scenariusz. Mam nadzieję, że samoistnie przerodzi się to w jakiś wspaniały pomysł na film!

Jeśli ktoś by pytał, u franc.rodzinki bez zmian. Wciąż zdrowe żywienie i kolejne pasje. Pan domu szyje na maszynie, robi konfitury, piecze chleb i tartę (oczywiście bez glutenu)…W piwnicy odkryłam obrazy olejne (autorstwa pana domu, parę niezłych), ceramikę (pani domu), parę motorów crossowych, rowery i nawet kajaki – ta rodzina jest gotowa na wszystko
Poprawiły mi się stosunki z Niemką – sąsiadką, tzw. Cristiną – pupilem rodziny i nauczycieli, wybaczyłam jej po prostu, że lepiej mówi po francusku i nawet razem biegamy.

Gotowanie w kręgu masterclass kwitnie, choć oczywiście nie obywa się bez nieporozumień językowych i osobowościowych, docieramy się. Na przykład zupełnie nie podzielają mojego zamiłowania do wina. W tym temacie zupełnie się nie rozmijamy, ale lampka do obiadu jest, wymusiłam.
W przyszłym tygodniu moja kolej, coś polskiego muszę upichcić. Chyba będą to placki ziemniaczane i naleśniki. Jakieś PROSTE pomysły?

Moja uliczka, jedna z wielu podobnych w Vichy. Wybrałam się na tour po Vichy z przewodnikiem i całkiem ciekawie było, choć ¾ nie rozumiałam (czasem to ułatwia życie;). Wychwyciłam jednak najistotniejsze fakty, zainteresowanych odsyłam do wszechwiedzącej Viki, że przytoczę tylko najważniejsze:
- z Vichy wywodzi się osławiona przez Brigitte Bardot biało-niebiesko(-różowa) krateczka, sukienkę z tkaniny o takim wzorze miała na swoim drugim ślubie. Tkanina popularna również na obrusach:)
- w czasie II wojny światowej na niechlubną stolicę niemieckiej Francji wybrano Vichy, bo mogło pomieścić całą potrzebną administrację, było tez oczywiście dobrze – centralnie usytuowane, blisko granicy z południową częścią Francji;
- modę na kuracje termalne w Vichy zapoczątkował Napoleon III, który wyleczył się tu z hemoroidów. Dzięki temu w Vichy dziś jest wspaniała opera i teatr, jak się uda, wybiorę się na jakieś przedstawienie.

Piękny budynek, wraz z parkami i kamienicami. Budowano we wszelkich stylach – szwajcarskim, angielskim, orleańskim… dużo z tych kamienic stoi do dziś, niekiedy w kiepskim stanie.

Pozostało jednak wiele niewyjaśnionych zjawisk…
jak motyw, który zauważyłam już na kliku budynkach

lokalnego zamiłowania do pewnej pani…

i relacja z wizyty w thermach, ale to następnym razem.

Jako że tytuł zobowiązuje… w szkolnym kinie widziałam po raz drugi „Tajemnicę ziarna” (reż. Abdellatif Kechiche). Po raz drugi mi się podobało. Niestety, 2,5 godzinny film zdołała obejrzeć tylko garstka z licznej widowni. To chyba źle rokuje na moją producencką aktywność. Mam nadzieję jednak, że nie czyta tego nikt z potencjalnych inwestorów…jakby co - zapraszam:)
W poniedziałek wybieram się na najnowszy film Mike’a Leigh, a jutro chyba do Lyonu, jeśli pogoda dopisze.

Z tego wszystkiego zapomniałam wspomnieć o mojej arcyciekawej batalii z własną frankofobią;) Się człowiek uczy, ale powolutku…

A bientot! (francuską ortografię lekceważę na razie, żeby jasność była:)
Piszcie, co u was!!
Aleksan’dra (tak tu na mnie wołają)

PS. dziękuję za komentarze! postaram się uzupełnić zawartość tematyczną bloga na przyszłość:)